Wybrane aktualności
Projekt: Miłosierdzie
Dlaczego boimy się miłości?
Jak jeść w najlepszych restauracjach i nie zbankrutować?
Diana i Rafał
Nasza historia zaczyna się w styczniu 2013 r., choć tak naprawdę i moja opowieść i opowieść mojego Narzeczonego (R.) zaczyna się troszkę wcześniej.
Zanim się poznaliśmy, żadne z nas nigdy nie było w poważnym, długim związku. Kilka drobnych znajomości, kilka zauroczeń, może kilka nadziei i myśli że „to może ten..”/ „to może ta..”, ale nigdy nic wielkiego.
Mój Narzeczony takie myśli na pewno miał pod koniec 2012 r., kiedy poznał pewną dziewczynę, zauroczył się na pewno, nadziei miał mnóstwo..., ale nie udało się, tak po prostu.
O tym, że emocjonalnie zaangażował się w tę znajomość, świadczył wpis na Jego profilu - mniej więcej: Jeśli to nie ta, niech Bóg da mi znak, a jeśli ta, to niech już tak zostanie.., długo mi o tej dziewczynie nic nie opowiadał, zaś kiedy zaczął, sam podkreślał, że trochę mu zajęło, zanim się z Niej ‘wyleczył’... ciekawe w tym wszystkim jest to, że ja przeglądając Jego profil, NIE WIDZIAŁAM TEGO WPISU, W OGÓLE NIE PRZECZYTAŁAM TEGO! Jak to się stało, nie wiem...
Choć wpis wyraźnie sugerowal, że z kimś się spotyka... gdybym to widziała, chyba bym nie napisała, bo i po co, skoro ewidentnie się z kimś spotyka... jednak napisałam. Pewnie to bez znaczenia – jednak dla mnie niesamowite...
Kiedy on zaczynał tę znajomość, ja byłam świeżo po pielgrzymce. Na pielgrzymce do Częstochowy poznałam dziewczynę, która przekonała mnie do założenia profilu na jakimkolwiek portalu randkowym, bo ona sama tak kogoś poznała i nie żałuje. To był taki ‘aniołek’, który jak dla mnie - pojawił się na tej pielgrzymce tylko po to, aby mnie do tego przekonać ;) Asia szła z nami chyba tylko 2 czy 3 dni, potem przez kontuzję nogi, wróciła do domu. Jej krótka obecność na pielgrzymce na coś się jendak przydała. Mi w szczególności! ;)
Po powrocie do domu z tej pielgrzymki, gdzie intensywnie wymadlałam wiele wiele intencji, założyłam konto na Przeznaczonych. Wiele pisania z różnymi osobami, kilka spotkań... i tak do stycznia 2013r.
Wtedy pamiętam po samotnym Sylwestrze (obiacałam sobie, że to ostatni taki!!), kiedy to wróciłam do Warszawy i miałam mnóstwo zapału, aby zmienić swoje życie, w jakiś zwykły dzień napisałam do R. - zwykłego chłopaka, który nie miał chyba nic szczególnego w swoim opisie, zdjęcia też niczego nie zdradzały... tak po prostu. Jak by coś mnie tknęło...
Już od początku wylewaliśmy w wiadomościach mnóstwo opowieści, ciekawostek, własnych cech, które coraz bardziej okazywaly się zbliżone, podobne, nawzajem nas interesujące.
Potem okazało się, że R. tym pisaniem ‘leczył się’ z poprzedniej znajomości. Mnie zaś ta możliwość opisania chociażby co u mnie słychać, co robię, co planuję, bardzo motywowała. Wtedy bowiem zaczęłam ćwiczyć, biegać (był styczeń!), zmieniać się zewnętrznie.. i powiem że wyszło mi to całkiem całkiem ;) Pisaliśmy ze sobą 2 miesiące, potem też mailowo. Były to prawdziwe eseje, czasem bardzo długie, głębokie, szczegółowe i szczere... jakby nasze opowieści i to co chcemy przekazać drugiej osobie (choć przecież obcej osobie!) nie miały końca. Potem okazało się, że obydwoje czekaliśmy końca dnia, aby przeczytać czy odpisać na kolejną wiadomość, zaczeliśmy tym żyć trochę. Dwie, zbyt długo samotne osoby, bardzo tego potrzebowały.
Choć nadal jakieś inne, internetowe znajomości były utrzymywane ;) - pamiętam, jak ja na jednym spotkaniu gdzieś w lutym, miło sączyłam kawę z pewnym chłopakiem, ale myślami gdzieś błądząc i zastanawiając się – a ciekawe jak takie spotkanie by wyglądało z R., jaki On jest, kiedy z Nim się spotkam... ;)
Dla mnie tego pisania z R. było jednak za dużo, tzn. pisanie było ok, ale zrodziła się potrzeba czegoś więcej... – myślałam, że albo coś z nim jest nie tak, albo jest mega nieśmiały, albo nie fascynuje go to pisanie jak mnie, skoro NIE PROPONUJE SPOTKANIA.
Ostatniego dnia lutego (fatalna szara pogoda) wróciałm do domu załamana, jakoś smutna, bez nadziei... myślałam: znowu nic z tego nie wyjdzie, ciągle jestem sama, wszystko bez sensu...
Ale oczywiście włączyłam komputer, sprawdziłam pocztę a tam – wiadomość od R. z propozycją spotkania jutro, tj. w piątek wieczorkiem – 1 marca! Totalna euforia, pofarbowałam sobie włosy (bo były trochę zaniedbane), przyszykowałam strój, nakręciłam się okropnie :D Choć oczywiście R. odpisałam, że może... sama nie wiem... no dobrze... Po którymś kolejnym tego wieczoru mailu – zgodziłam się!
Nadszedł piątek wieczór, spotkaliśmy się – spacer, kawiarnia, potem dłuuuugi spacer po moim parku, odprowadzenie pod moje drzwi, cześć-cześć, i jeszcze Jego na koniec: „fajna jesteś!” i tyle.
Wróciłam do mieszkania zadowolona, rozradowana, uśmiechnięta, z takimi myślami: było miło, śmiesznie, bez żadnego spięcia czy niezręczności... ale miły z niego chłopak i tyle. Żadnej iskierki, zachwytu. Dla mnie było to sympatyczne spotkanie z fajnym chłopakiem, kolegą, tylko kolegą! Ale zostawiłam to tak, nic nie skreślałam, nic też nie planowałam. Wszystko toczyło się dalej samo ;)
Pisaliśmy ze sobą nadal, choć nie widzieliśmy się od tamtego czasu 3 tygodnie. W między czasie była Wielkanoc, zawsze coś wypadało. W końcu R. zaprosił mnie do siebie do kościoła na pewną uroczystość. Bardzo miły czas. Choć nadal nasze rozmowy w realu były dość płytkie, zwykłe. Nic nas w sobie jakoś specjalnie nie zachwycalo... po prostu było miło. Kolejne spotkania, spacery, nawet zapraszanie do mieszkań, niby randki też były miłe, ale nawet sama nie wiem kiedy i jak ta znajomość się rozwijała. Mniej pisaliśmy, więcej się spotykaliśmy, więcej rozmawialiśmy, więcej czasu spędzaliśmy razem, poznawaliśmy się. Trochę nieświadomie, ale już wtedy budowaliśmy dobrą i silną relację – tak dziś to widzę ;)
Podczas tych początków, ważną pamiętam pewną kwestię – nie skreślaliśmy siebie, nawet jak widzieliśmy w sobie jakąś wadę. Dawaliśmy sobie mnóstwo szans ;)
Pozwalaliśmy, aby czas pozwalał nam spojrzeć na daną cechę inaczej, łagodniej... potem często okazywało się, że żadnej wady nie ma i nie było!
A cecha, którą wcześniej widzieliśmy jako straszną wadą nie do przezwyciężenia, teraz jest albo miłą, zabawną cechą, albo wadą tak nieistotną, bez jakiegokolwiek znaczenia dla nas, dla przyszłości, dla czegokolwiek... ;)
Wiedziełam też, że R. jest taki czy taki, nie posiada cech, o których kiedyś marzyłam, ale potrafiłam dostrzeć, że te idealne, wymarzone cechy wcale nie są mi do niczego potrzebne! Że lubię go, dobrze z nim spędzam czas, nawet jeśli czegoś nie potrafi, nie posiada, coś może mnie w nim drażni... Wiele było na początku takich Jego cech, które kiedyś u kogoś innego spowodowałyby całkowitą eliminację. Z R. było jakoś inaczej. Dawałam Jemu i sobie szansę, On się mógł np. rozwinąć w danej sferze, otworzyć, ja czasem cierpliwie czekałam, pomagałam mu – i po jakimś czasie okazywało się, że danego problemu/wady nie ma lub jest, ale to taka drobnostka, że na pewno nie jest w stanie zniszczyć takiej znajomości.
Parą nie byliśmy – przez prawie 2 miesiące spotykania się - to na pewno. Nawet po wspólnej imprezie i pierwszym pocałunku (!), nie traktowaliśmy siebie jako pary, nadal była jakaś nieśmiałość i strach. Tak, obydwoje baliśmy się cokolwiem z tym robić, żeby tego nie utracić. Czuliśmy chyba, że coś z tej znajomości może wyjść, ale tak mocno nie chcieliśmy tego zespuć czy stracić, że przez chwilę stało to w miejscu. Ja przede wszystkim, nic sobie nie wyobrażałam, nie marzyłam, nie planowałam – zawsze takie myśli były moją zgubą, potem byłam niemiło rozczarowywana, zawiodłam się nieraz – a tylko dlatego, że za szybko zaczęłam sobie wyobrażać wspaniały związek, wielką rodzinę itp. Z R. było inaczej – coś się działo, a ja starałam się o tym nie myśleć, nic nie planować – po prostu niech się rozwija, a co ma być to będzie!!
I tak było do końca kwietnia, do naszego pierwszego wspólnego wyjazdu. Góry Świętokrzyskie, 2 dni z rowerami, nocne spacery, beztroska, rozmowy głupie czy śmieszne ale i mniej wesołe, bardziej poważne... Wtedy dopiero pierwszy prawdziwy pocałunek, motyle w brzuchu, oj tak.. ;) nieznikający uśmiech z twarzy, trzymanie się za rękę, rozmowy przez całą drogę powrotną... jak wróciliśmy z tej wycieczki moja siostra pyta „a co Wy tacy szczęśliwi, z czego tacy zadowoleni?!”. Pełnia szczęścia nadeszła ;)
A potem – wspólna majówka, nasze urodziny, wakacje, pierwsze wspólne Święta – nagle wszystko zaczęliśmy robić razem, w każdym wydarzeniu naszego życia byliśmy ze sobą. Dużo jeździliśmy na rowerach – R. zainspirował mnie do tego. Sama kiedyś o tym marzyłam, a dzięki niemu kupiłam rower, zaczęłam wszędzie nim jeździć, pokochałam to tak samo jak R... Spełniały się marzenia, takie małe, ale się spełniały.
Poznawaliśmy się, kłóciliśmy też, różnie bywało, ale nawet nie wiem kiedy zaczęliśmy być poważną częścią swojego życia. Trudno było na dłużej się rozstawać, trudno było nie planować bliższej (potem też dalszej) przyszłości bez tej drugiej osoby ;)
Był pamiętam taki czas, że mieliśmy też wspólnie zamieszkać (ode mnie wyprowadziła się współlokatorka, musiałam sama utrzymywać kawalerkę przez prawie rok, R. zaś mieszkał z rodzicami), ale jakoś powstrzymaliśmy tę pokusę, udało się wytrzymać i zaplanować, że wspólne mieszkanie dopiero po ślubie.
A ślub zaczęliśmy planować na początku 2014 r. Trochę rozmów, trochę działań (szukanie sali jeszcze przed zaręczynami), niesamowite, choć proste zaręczyny – oczywiście podczas wycieczki rowerowej! :D no i początki planowania wielkiego dnia.
Przygotowania nabierają tempa, dużo się zmienia, dużo się dzieje. W tym wszystkim jest na szczęście czas na chwilę romantyczności, na czas dla siebie, na poważną rozmowę, na zwykłą rozmowę zakończoną „Kocham Cię”, na kolejne plany...
Dziś jest maj 2015 r., za niecałe 3 miesiące – dokładnie 1 sierpnia, zostaniemy małżonkami! :)
Teraz wspólnie planujemy przyszłość... dom, dzieci, praca, wycieczki, kariera, zdrowie – wszystko razem!
Jesteśmy chyba szczęśliwi :-) pełni wiary i nadziei, że będzie dobrze.
Bo dobrze będzie na pewno! Bo przecież od początku Ktoś nad nami czuwa! Czuwa szczególnie wtedy, kiedy nadchodzą jakieś problemy, drobne kłótnie, nieporozumienia... zawsze wtedy wracamy do siebie z jeszcze większym uczuciem, poczuciem bliskości i świadomością, że sobie zostaliśmy zapisani i tak już ma być! Bez wiary nie dało by się tego zrozumieć ;)
Bez wiary, wszystko to można by nazwać jednym wielkim przypadkiem, zrządzeniem losu, niczym nadzwyczajnym... i może z boku to tak wyglądać. Dla nas jednak ta nasza mała historia, te 2,5 roku razem to niesamowity okres. Momenty, które czasem ciężko było jakoś wytłumaczyć, sytuacje ciężkie do pojęcia, nasza wzajemna akceptacja różnych cech, czasem bardzo trudnych, oddanie, szczerość... powroty po jakiś sprzeczkach, dbanie o siebie, zatroskanie, motywowanie...
Dużo sobie zawdzięczamy, bardzo się dzięki sobie i dzięki naszemu związkowi rozwinęliśmy, zmieniliśmy – na korzyść oczywiście :-)
Dziś wiem, że to nie jest tylko miłość – bo miłość to tylko uczucie, kruche, ulotne.
Miłość też jest, oczywiście! Ale oprócz tego też dużo innych dobrych rzeczy, emocji, uczuć, przeżyć, planów, wiary, nadziei... to wszystko składa się chyba na dobry związek.
A na obrączkach wygrawerowaliśmy „Wdzięczni Bogu”…
I jeszcze jedno z naszych dotychczasowych dobrych chwil:
Na naukach przedmałżeńskich, ksiądz na samym początku zajęć (grupa ok. 16 par), pyta: ‘kto z Was może powiedzieć, że wymodlił sobie swojego obecnego partnera, przyszłego małżonka?’. Niewiele osób podniosło rękę, my obydwoje podnieśliśmy. I drugie pytanie – Którzy z Was wspólnie się modlą? My też podnieśliśmy rękę.. Jaka radość i duma pojawiła się wtedy w moim sercu, to nie do opisania. A takich chwil mieliśmy i mamy więcej :-)
Z boku pewnie to zwykle chwile, mało znaczące sytuacje...
Nas, każda taka sytuacja utwierdza tylko w przekonaniu, że jesteśmy sobie PRZEZNACZENI ;)